poniedziałek, 14 listopada 2011

11.11.11 - moja relacja

Wyruszamy z Krakowa po godz. 8, razem z ludem, drugą klasą. W pociągu widzimy normalnych ludzi, takich jak my, studentów, trochę starszych, kobiety z biało-czerwonymi flagami.
Wysiadamy z dworca centralnego. Jest godzina 13.15 więc mamy jeszcze dużo czasu. Kierujemy się w stronę Ogrodu Saskiego, w planie jest szybkie zwiedzenie starówki. Wzdłuż Marszałkowskiej w przeciwnym kierunku na Plac Konstytucji (tam ma się zacząć Marsz) idzie rzeka ludzi z narodowymi flagami, głównie całe rodziny, nie brakuje dzieci. Co jest dla nas bardzo krzepiące, nie zauważamy "łysych pał", żadnego podejrzanego elementu. 

Po krótkiej zadumie nad Grobem Nieznanego Żołnierza i zwiedzeniu starówki ruszamy z powrotem by zdążyć na 15. Idziemy na piechotę, zresztą komunikacja miejska i tak jest wstrzymana. Na ulicach tłumy ludzi w biało-czerwonych barwach, wszyscy w świątecznych nastrojach cieszą się piękną pogodą. Dzień później czytając relacje w Internecie dowiaduję się, że gdybyśmy poszli Nowym Światem, co rozważałem, natknęlibyśmy się na niemiecką Antifę atakującą zwykłych przechodniów.

10 minut przed 15 dochodzimy do okolic Placu Konstytucji. Pierwsza niespodzianka - odbijamy się od kordonu policji. Od północnej strony miało stać lewactwo ze swoją blokadą, ale widzimy tylko pojedyncze ich sztuki, widocznie zgromadzili się gdzieś indziej. Razem z innymi ludźmi zmierzającymi na Marsz próbujemy znaleźć inne wejście na plac; idziemy w lewo w Piękną, by dostać się tam z boku. Niestety kolejna próba nieudana, plac zablokowany przez policję i z tej strony. Do godziny 15 zostały 2, może 3 minuty. Nad głowami huczy helikopter, słychać wystrzały petard, nerwowe komunikaty przez megafon, pojazdy na sygnałach, robi się coraz goręcej. Po drodze mijamy gościa, który dostał gazem łzawiącym i próbuje dojść do siebie. Pojawiają się liczniejsze grupki kiboli, wśród których wyróżnia się z wiadomych względów Legia Warszawa. Są też skini. Widać, że tylko czekają na iskrę żeby wdać się w jakieś dymy.
Znajdujemy wejście na Plac Konstytucji od strony Placu Zbawiciela. Jest już po 15. Nie wiemy co się dzieje, ludzie biegają w różne strony, policyjne formacje przemieszczają się z miejsca na miejsce, jakaś petarda wybucha zaraz obok nas. W pewnym momencie lekka panika: tłum ludzi przegoniony przez policję biegnie prosto na nas, chowamy się za rogiem kamienicy żeby na nich nie wpaść. Po dwóch minutach decydujemy się dostać na plac. Zastajemy pobojowisko. Jest kilkanaście minut po 15. Masa policji, mocno rozproszony już, przerzedzony i niezorganizowany tłum. Próbujemy się dowiedzieć co się stało, czy marsz jednak wyruszył, a jeżeli tak, to dokąd (nie znamy dokładnej jego trasy, znamy tylko jego punkt początkowy i końcowy), niestety ciężko czegokolwiek się dowiedzieć. Nie jest w stanie nam pomóc również początkująca dziennikarka z Warszawy, z którą nawiązujemy rozmowę.
Dzwonię do kolegi, który także miał przyjechać do Warszawy. Odbiera. Z uwagi na hałas ciężko cokolwiek zrozumieć, ale w końcu dowiaduję się, że Marszowi udało się wyruszyć, jednak kolega nie jest w stanie powiedzieć którędy, ponieważ nie zna miasta.

Zrezygnowani stwierdzamy, że nie ma już sensu gonić tłumu, jest mniej więcej 15.30. Po ponad dwóch godzinach które wykorzystaliśmy m.in. na zjedzenie obiadu udajemy się na Plac na Rozdrożu - docelowe miejsce Marszu Niepodległości - żeby zobaczyć, czy coś się tam jeszcze dzieje. Zastajemy 2 spalone samochody TVN-u, jak się później okazuje, jeden z głównych tematów informacyjnych w polskich mediach tego dnia.
Przy pomniku Dmowskiego już tylko garstka ONR-owców i typowych skinów wysłuchuje mini-koncertu jakiejś skinowskiej kapeli, cała reszta zwykłych ludzi rozeszła się już do domów. Nie da się tego szajsu słuchać, wracamy do centrum.
Dzwonimy do innego znajomego, którego spotkaliśmy w pociągu, pytamy czy udało mu się uczestniczyć w marszu od początku do końca. Mówi, że tak. Na pytanie o zadymy odpowiada: - "Że co, jakie zadymy? Coś się działo na początku, ale później był spokój". Pytamy go o spalone samochody, o jakieś incydenty już w trakcie pochodu, ale znajomy o niczym nie wie, jest wyraźnie naszymi pytaniami zdziwiony.
Po powrocie do domu konfrontuję to z relacjami uczestników Marszu które można przeczytać na Internecie. Wszyscy piszą mniej więcej to samo: Na początku miało miejsce starcie kiboli z lewakami, interweniowała niezbyt udolnie policja (świadkiem tych zadym byliśmy będąc w pobliżu Placu Konstytucji), ale kilka minut później pochód ruszył zmienioną trasą i w trakcie Marszu nie zdarzały się już w zasadzie żadne incydenty aż do ataku kiboli na tvn-owskie samochody, co biorąc pod uwagę skalę całego wydarzenia - ponad 20 tysięcy ludzi uczestniczących w pochodzie - było czymś absolutnie marginalnym. Przypomnę: Znajomy do którego dzwoniliśmy wieczorem nawet nie wiedział, że coś takiego miało miejsce, a był tam wówczas na Placu na Rozdrożu razem z całym tłumem.

Po wszystkich tych wydarzeniach wypada napisać jakieś podsumowanie. Uważam, że za wszystkie burdy i za zepsucie radosnego świętowania Dnia Niepodległości odpowiedzialność spada na lewaków. Na 210 zatrzymanych przez policję, 92 osoby to Niemcy z Antify i innych radykalnych i bojówkarskich organizacji lewicowych ściągnietych tu zza Odry przez środowiska związane ideologicznie z Krytyką Polityczną. W zadymach brali udział prawicowi ekstremiści oraz kibole i nie zamierzam tego tałatajstwa bronić, ale prawdą jest, że nie byłoby ich tam, gdyby nie przyjazd lewicowych bojówek i prowokacyjna blokada legalnego Marszu. Akcja zawsze rodzi reakcję. O to chodziło od samego początku tzw. "antyfaszystom". Wiedzieli, że Marszu nie uda im się zablokować, a na ich alternatywną "Kolorową Niepodległą" przyjdzie zaledwie garstka dziwolągów, więc postanowili skompromitować niepodległościowy pochód poprzez dobrze skrojoną prowokację co do której wiadomo było, że nie pozostanie bez odpowiedzi ze strony prawicowych chuliganów.
I najsmutniejsze być może w tym wszystkim jest to, że wcale by im się to nie udało, pomimo zadym jakie faktycznie miały miejsce i które były po prostu w całej tej sytuacji nieuniknione, gdyby nie postawa mediów. 
Przez cały dzień w telewizji leciały bowiem ciągle te same obrazki z zadym i płonących dwóch samochodów, co utrwaliło w przekonaniu przeciętnego Polaka opinię, że Marsz Niepodległości to zło pod postacią radykałów i bandytów wszczynających rozróby.

piątek, 4 listopada 2011

O frekwencji wyborczej

Przy okazji każdych wyborów bombardowani jesteśmy wciąż tymi samymi frazesami o konieczności wzięcia w nich udziału. Wysoka frekwencja świadczyć ma zdaniem wszelakich specjalistów ze szklanego ekranu o wyrobieniu politycznym obywateli, jest również według nich miernikiem jakości demokracji. W przestrzeni medialnej ani widu ani słychu stanowiska odmiennego, co swoją drogą owych specjalistów zatroskanych nad jakością demokracji, którą charakteryzować powinien przecież także pluralizm poglądów, wcale nie zastanawia.

Tymczasem korelacja pomiędzy wysoką frekwencją a wysoką jakością demokracji to nic więcej jak kolejny mit, których w naszej rzeczywistości całkiem sporo. Jakość wyboru politycznego w procesie demokratycznym zależna jest od stopnia politycznej świadomości wyborców, a nie od tego, czy głos odda 10 czy 15 milionów ludzi. Należy postawić pytanie, czy ludzie idący na wybory rzeczywiście wiedzą na kogo głosują, czy znają program danej partii i czy choć trochę orientują się w polityce, pytanie również, czy kampanie prowyborcze spowodują, że przy urnach przybędzie więcej tych obeznanych, czy może ignorantów.
Na oba te pytania odpowiedź jest negatywna.

Sondy uliczne pokazujące, że przeciętny człowiek nie potrafi wytłumaczyć czym jest inflacja, nie potrafi również rozszyfrować skrótu RPP czy KRRiT, dowodzą słabego politycznego wyrobienia większej częsci wyborców. W tej sytuacji można postawić hipotezę, że mniejsza frekwencja gwarantuje lepszy jakościowy wybór, bo świadomych politycznych obowiązków obywateli rozeznanych w politycznych sprawach do pójścia na wybory nie trzeba z reguły namawiać, a wszystkie prowyborcze kampanie trafiają tak naprawdę do nieokrzesanych politycznie ignorantów, którzy w normalnych okolicznościach usadowiliby wygodnie swoje dupska przed telewizorem, by oddać się niewyszukanej rozrywce serwowanej przez ramówkę TVN (Taniec z gwiazdami sezon piętnasty), a zachęceni przez media idą jednak tego dnia do urn i głosują.
Politycy się cieszą, zwłaszcza ci, którzy wygrywają wybory, powtarzając, że większa frekwencja daje im większą legitymację do sprawowania władzy; ale taką rzeczywistość ciężko przecież nazwać świętem demokracji.

Wysoka frekwencja nie jest więc żadnym gwarantem jakości w polityce, a co więcej, może ją zepsuć. Niepójście na wybory z kolei, to nie jest żadna moralna zbrodnia, jak wmawiają nam zatroskane o demokrację medialne autorytety, bo z jednej strony lepiej, aby niezorientowany w polityce osobnik pozostał w domu, niż miał zagłosować źle, na podstawie źle dokonanego rozrachunku i źle ocenionych przesłanek, a z drugiej, zdarzają się też przykłady osób, które świadomie decydują się na nieoddanie głosu i należy to traktować jako ich pełnoprawny polityczny wybór.

czwartek, 15 września 2011

Ekonomiczny kamień filozoficzny

Guru polskich ekonomistów, prof. Marek Belka, powiedział w ostatnim wywiadzie dla Onet Biznes, że, cytuję, "czasami warto dodrukować pieniądze, by uzupełnić płynność w gospodarce". Panie profesorze, też chciałbym uzupełnić płynność, tyle że w moim domowym budżecie, czy zatem mógłby Pan doradzić jaki rodzaj papieru użyć do owego drukowania i gdzie mógłbym znaleźć porządny graficzny wzór banknotów, najlepiej 200-złotowych?

poniedziałek, 25 lipca 2011

Witaj Amy w klubie 27!

Amy Winehouse została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu. News to wstrząsający jak śmierć każdego znanego człowieka, ale biorąc pod uwagę tryb życia piosenkarki nie powinien dziwić. Dziennikarze od razu zauważyli, że Winehouse zeszła z naszego padołu w wieku 27 lat, tak samo jak Kurt Cobain, Jim Morrison, Jimi Hendrix i Janis Joplin, od razu też pojawiły się porównania do przedwcześnie zmarłych legendarnych muzyków.

Winehouse nagrała tylko 2 studyjne płyty: jedną średnią, drugą bardzo dobrą. Od kilku ładnych lat słyszało się głównie o jej pijacko-narkotycznych ekscesach, znacznie mniej o jej dokonaniach muzycznych, no chyba że o takich, jak zawalony koncert w Belgradzie 18 czerwca tego roku. Mam zatem wrażenie że większą częścią legendy pod tytułem Amy Winehouse, którą próbuje się teraz kreować, będzie jednak przedwczesna tragiczna śmierć tej wokalistki, a nie to, co rzeczywiście nagrała, bo jedna świetna płyta pop to mimo wszystko za mało. Pod tym kątem Cobain, Morrison i Hendrix zostawili znacznie większą spuściznę. To zresztą w ogóle nie podlega żadnej dyskusji, a stawianie utalentowanej Brytyjki w jednym rzędzie ze wspomnianymi artystami jest jakby herezją. Wydaje mi się więc, że muzyka Winehouse nigdy nie osiągnie miana kultowej, choć jej postać, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, zapisze się w historii showbiznesu.

Anyway, RIP Amy.

sobota, 7 maja 2011

piątek, 14 stycznia 2011

Podsłuchane w osiedlowym sklepie 24h

Będąc dziś wieczorem w sklepie po pracy po coś do jedzenia, byłem świadkiem jak dwóch zakłopotanych trochę młodzienców (na oko 15 lat), próbowało zrobić zakupy. Stali jakiś czas przy półkach z sokami, skanując wzrokiem dostępne smaki. Wreszcie jeden z nich głosem dość stanowczym orzekł:

- Weźmy multiwitaminę, może nas nie zrzyga.